Muzeum Historii Polski Ilustrowany Kuryer Wojenny
Dzisiaj jest 12 grudnia 1928 roku Cena: 2 Mk Imieniny: Ady, Aleksandra, Dagmary
Redakcja: Muzeum Historii Polski w Warszawie, ul. Senatorska 35, 00-099 Warszawa, email: info@muzhp.pl

Tu jesteś: Strona główna » Literatura » Poezya puszczy - Marya Rodziewiczówna, Lato leśnych ludzi.

Poezya puszczy - Marya Rodziewiczówna, Lato leśnych ludzi.

Marya Rodziewiczówna, Lato leśnych ludzi, powieść, Warszawa 1920, nakład Gebethnera i Wolffa, str. 248

Autorkę „Dewajtisa” już na podstawie dawniejszych (1895) nowel „Z głuszy” możnaby nazwać poetką lasów litewskich; po ostatniej powieści z pewnością pozostanie ona w literaturze z tym przydomkiem. Bo „Lato leśnych ludzi” jest najpiękniejszym w naszej literaturze hymnem na cześć litewskiej puszczy, tak wsławionej już przez Hussowczyka i Mickiewicza, a zarazem najgorętszym wyrazem tęsknoty za życiem na łonie natury, najgłośniejszym wołaniem za powrotem do natury. Takie wołania powtarzają się peryodycznie wśród społeczeństw duszonych kulturą wielkomiejską. Najdonośniejszym echem odbiło się to, które podniósł w połowie XVIII wieku J. J. Rousseau.

P. Rodziewiczówna nie dba o żadne doktryny i ich doktrynerskie praktykowanie. Jej idzie o odwieczną religię natury, wyznawaną do dziś dnia, nie najmniej w wielkich miastach. Wyznawcę jej „można znaleźć w uczniowskim pokoiku, gdy chłopak po odrobieniu algebry, zamiast iść szukać rozrywki w dusznej sali knajpy, z gilem chowanym się bawi, w suterenie szewca, co ledwie zna nazwę ptaka, ćwierkającego mu przy robocie”. Takich czcicieli przyrody nazywa ona „leśnymi ludźmi” i opowiada jedno ich lato jako „bratni upominek i może pomoc do czynu dla tych, co po świecie rozproszeni, o nim samotnie marzą”, jako kronikę szczęścia dla tych, co je przeżyli.

Tych właśnie było trzech. Jeden podobno lekarz miejski, utraciwszy w życiu swoich bliskich, zbudował w ustronnym, bagnistym lesie swej wiejskiej posiadłości drewnianą chatę i urządził w niej letni wyraj dla siebie i swoich dwóch towarzyszów: słonecznego, marzycielskiego Żórawia i dzikiego Pantery. Tak bowiem brzmiały ich przydomki leśne, jak znów wodza nazywano Rosomakiem. Ot, bawili się duże chłopcy w Indyan Marne Reida, skoro z powodu zbytniej ilości nie mogli być Robinsonami, a poetka ich zabawę wzięła zupełnie na seryo i opisała ją z podziwem i zazdrością.

Historya zaczyna się na przedmieściu, gdzieś z końcem lutego. Pantera, który i zimę spędzał w lesie donosi swoim towarzyszom do miasta o pierwszych zapowiedziach wiosny, wyczytanych z zachowania się domowników letniej chatki: jeża-Tupcia, wiewióra-Kuby i sikory-Bogatki. Wyszedł Pantera przywitać się ze skowronkami, ale w polu „wicher jak mięta, niby zimny – a smali” Ruszyły już te pułki ptasząt przelotnych, co dalej na północ mają przeznaczenie, wróble rajcują, ale pszczoły jeszcze śbią. Tylko co gorętsze już się sposobi: „Leszczyna kutasiki karminowe jeszcze od chłodu otula, ale kotki już puściła na wicher; we wodach lodowatych na dnie widać pęczniejące kaczeńce, pod liśćmi w gaju można wyszukać zawilce. Wszystko gotowe czeka i gdy ucho do ziemi przyłożysz, słychać, że coś grać zaczyna, aż człowiek dorozumieć się nie może: ziemia li gra, czy jego własna krew jeno! Żyć, żyć, żyć!”. Od tego zwiastuna przedwiośnia „zaleciało barwą, wonią, smakiem, muzyką – aż boli” i dwaj więźniowie miasta wybrali się przynajmniej za rogatki, by się trochę napić wichru.

Tymczasem w marcu bezczelna zima jeszcze raz stanęła do boju z budzącą się wiosną, zasypała ją zwałami śniegu, owiała mroźnym podmuchem. Ale było to już przesilenie. Po kilku dniach przyszedł od Pantery krótki list: „Las ożył, woła, gra! Bywajcie”. I kwietniu zaczęły się przygotowania do wyjazdu. Przed ganek wyciągnięto długi wóz drabiniasty. Żuraw pakował żywność, odzież, zielniki, podręczna apteczkę, Pantera narzędzia łowcze i rzemieślnicze, Rosomak książki i instrumenty przyrodnicze. Do wozu zaprzęgli gniado-srokatą klacz Łataną Skórę, zabrali krowę Hatorę, Tupcia i Kubę (choć w drugim rozdziale były to zwierzęta w leśnej chacie strzeżonej przez Panterę, widocznie przywiózł je ze sobą do miasta) i wśród dźwięków wiosennego hejnału ruszyli na wyraj i po niedługiej podróży wjechali w Boży chram boru.

Osiedle ich było jakby wyspą wśród nizin, błot, bagien, porżniętych siatką rzeczułek, porosłych nieprzebytymi chaszczami. Gdy wchodzili do chaty, weszło za nimi do izby słońce i ozłociło gloryą koronę Matki Boskiej Częstochowskiej, królującej na ścianie nawprost drzwi. Przybyli powitali ją odmówieniem Salve Regina i zabrali się do roboty. Żuraw ugotował obiad a po posiłku przebrali się w szare płótnianki i kierpce i ruszyli w las(…) Po powrocie opowiadali nawzajem o swoich odkryciach, a nim posnęli powtórzyli za wodzem modlitwę: „Pochwalony bądź Panie, coś te cuda uczynił. Pochwalony bądź i błogosławiony głosami nas tu wszystkich w boru żyjących! I nie daj nam, Panie,
złą myślą lub czynem zakłócić tego bezludzia, gdzie rządzi tylko Twoje
przedwieczne prawo i ład, i zachowaj nas, Ojcze, jako robaczka w dłoni, bezpiecznie. Amen.”

Z kolei opisuje autorka niby „arysteję” każdego bohatera zosobna i mówi o dniu chyżej Pantery, dniu czujnego Żórawia i dniu chytrego Rosomaka. Prześliczny jest opis budzenia się lasu w dniu Pantery: „Słyszał bełkotanie cietrzewi, żałosne "pau, pau" lelków, dalekie pobekiwanie kozłów, chichot sowy i rozełkane, namiętne trele słowicze - pieśń nocy.
Wreszcie odróżnił inną śpiewkę, ledwuchny. Jakby na dany sygnał, słowik ścichł. Basetle-żaby zatrzymały dłużej swój wtór, ale już z kryjówek ozwało się pojedyncze cirkanie: Czy już, czy już? I nagle z błot uderzył ranny hejnał żurawich stróży: - Hej - świt - luzuj - luzuj. bywaj - na dzień! - Pan idzie na świat! - Hej - czuj - hej, świt…Trysnął od razu cały tysięczny chór: Świt, świt! Pan jest! - Życie, życie! - Las witał dzień”.

„Czas”, 4 sierpnia 1920

 


Archiwum: