Muzeum Historii Polski Ilustrowany Kuryer Wojenny
Dzisiaj jest 12 grudnia 1928 roku Cena: 2 Mk Imieniny: Ady, Aleksandra, Dagmary
Redakcja: Muzeum Historii Polski w Warszawie, ul. Senatorska 35, 00-099 Warszawa, email: info@muzhp.pl

Tu jesteś: Strona główna » Społeczeństwo » Ranni żołnierze

Ranni żołnierze

Nowym Światem tramwaj sunie. Ludzie przystają: to rannych wiozą. Dwa wozy, a za nimi dwa jeszcze. Ranni leżą kilku warstwami, jak na ciałku morskim. Stoją między nimi sanitariuszki. Przodem lekarz jedzie. Ludzie stają i gdy patrzą, zastyga na obliczach wyraz podniecenia wesołego, jaki na twarzach tłumu budzi ulica wielkiego miasta. Budzi się w tych obliczach ciekawość, następnie współczucie, następnie i strach. A może to mój syn, a może siostrzeniec? I niejedne usta układają się tak jakby wołać zamierzały: „Janek!”, „Paweł!”, „Jerzy!”.

Niektórzy żołnierze siedzą i uśmiechają się do przechodniów. Widać, że są ranni lekko i że po kilku dniach wrócą do szeregów. Inni leżą, oczy zamknięte, twarz w gorączce. Ilu z nich wróci do życia? Do rodzin? Do pracy?

Ci młodzi ludzie ledwie do pełnego obudzili się życia i już albo zupełnie od życia odejdą albo ochromieni, połamani, bez ręki czy bez nogi, czy niewidomi zgoła do tego życia wrócą. Najstraszniejszy chyba jest los niewidomych. Pamiętam, jak widziałem w szpitalu oftalmicznym na sali siedzących rzędem w liczbie kilkudziesięciu żołnierzy, którzy wzrok na froncie stracili. Niektórzy byli zupełnie ślepi. Inni odbierali jeszcze wiązki światła. Ci ostatni mieli wszyscy twarze zwrócone do światła. Ustawiali oczy tak, aby jak najwięcej przez szczeliny powiek mogło się do oczu przedostać. Na twarzy czytać można było niepokój, okrutny wyraz strachu, który przez mózg przebiegał: jestem naprawdę ślepy! Przeważnie jednak ślepi łudzą się do ostatka. Lekarz ich pociesza, jak umie, a za chwilę do nas mówi: „wszystko nadaremnie, żaden z nich więcej świata bożego nie zobaczy”.

„Świata bożego nie zobaczy!”. Ludzie, którzy stajecie na Nowym Świecie i przyglądacie się wozom prowadzących rannych z pola walki do szpitala, czy zdajecie sobie sprawę z  grozy tych słów? Już nie ma dla nich słońca, ani radości, która od słońca do nas idzie. Kwiaty dla nich nie kwitną, przestaje dla nich istnieć sztuka plastyczna, nie widzą więcej najbliższych ich sercu ludzi. Cały stosunek ich do świata ulega przedawnieniu. Ręka, dotyk, powonienie zastąpić im musi to, co im wojna zabrała, cud bezcenny jakim jest oko, patrzenie, widzenie ludzkie. Helmholtz twierdził wprawdzie, że oko ludzkie, jako aparat fizyczny niewiele jest warte i on aparatu tak niedbale zbudowanego, nie przyjąłby od optyka, ale gdy oka nie ma, gdy oczy nie widzą, przekonywamy się dosadnie, że to aparat cudowny. Nie móc „widzieć”, jak własne rośnie dziecko, jak rozwija się pączek róży na krzaku, jak ptaszek wygląda, który w tej chwili świergoce na gałązce bzu, co pod naszem rośnie oknem, co za nieszczęście!

A gdy jeszcze nieszczęście to godzi w człowieka samotnego, w człowieka bez wielkich środków, człowieka pracy! Być skazanym na to, żeby nigdy nie mieć nikogo bliskiego, coby słuchał skarg naszych, albo wynurzeń radosnych, czuć stale obok siebie chłód i obojętność bliskich, albo być słabym po prostu i nie umieć zaradzić potrzebom ciała – to rozpacz po prostu.

Obowiązek społeczeństwa wobec takich rannych jest bezgranicznie wielki. Czy myślimy o nich? Czy zapobiegamy potrzebie? Czy przewidzieliśmy, że będzie to trzeba uczyć niewidomych , aby im sztucznie chociażby stworzyć źródła radości życia, dać książkę, systemem Braile’a drukowaną i niejedną; uczyć rzemiosł i różnych, aby do walki życiowej ich przygotować?

Na Zachodzie uczyniono pod tym względem olbrzymie czasu wojny postępy. Zorganizowano roboty dla rannych, olbrzymie instytucje , które usługi oddały bez miary, Burmistrz Lyonu, deputowany E. Herriot, położył pod tym względem zasługi olbrzymie. Z tej szkoły wyszły zastępy całe rzemieślników, mogących pracować, mimo że rąk, nóg, oczu są pozbawieni. Wymyślono przedziwne aparaty, zastępujące ręce i nogi. Po kilku miesiącach człowiek, zdawało się stracony, odżywał, uśmiechał się, zapominał o kalectwie. Zaczynał pracować. Zdobywał niezależność.

Obowiązki nasze wobec tych braci są niewyczerpane. Czy myślimy o nich? Czy gromadzimy dla nich środki? Zbierano u nas na gwiazdkę, na święcone, na kuchnię, na kantyny dla żołnierzy i w ogóle zbierano dla żołnierzy na froncie. Zbierały setki, może i tysiące pań i panienek. Musi przecież być jakaś kontrola funduszów, które tą drogą sączyły się z sakiewek całego społeczeństwa do jednego rezerwuaru? Nigdy nie czytaliśmy wykazu sum, które zebrano i wydatkowano. Czy zbierają u nas na rannych? Czy istnieją stowarzyszenia kobiet, opiekujących się rannymi żołnierzami i wtedy kiedy jest w szpitalu, i co ważniejsze, wtedy, kiedy ze kiedy ze szpitala wychodzi? Zakładajmy i to jaknajprędzej takie stowarzyszenia. Zapisujmy mieszkania tych, co porzucili Warszawę, dobre, piękne mieszkania, w których szkołę, przytułek dla rannych założyć jest po prostu wskazane. Opodatkujmy, kogo można, od siebie poczynając, dla tego znakomitego celu. Niechaj żołnierz wie, że życie dla narodu dawał i gdy dziś ma ustąpić musi z pola walki, ten naród jest za nim, o nim pamięta, opiekuje się jego chorobą, jego kalectwem, jego rodziną. Niechaj wie, gdy do szeregu staje, że naród go do boju posyła, że Ojczyzna, to matka, która i ranę opatrzy i do łona przytuli, a nie macocha, co powie chromemu: „Pan Bóg opatrzy! Spełniłeś swój obowiązek!”. Egoizm ludzki jest bez miary i bez granic. Nie pozwólmy, aby mógł w tej sprawie wyraz swój znaleźć. Wołajmy, agitujmy, piętnujmy!

Tym wozem tramwajowym, który przed oczyma naszemi sunie, nie tylko ranni jadą  żołnierze. To Sumienie sunie narodu! To zwierciadło naszej cnoty i naszego grzechu. To bodziec do czynu albo do występnej obojętności!

Jakże posyłać robotnika na front, jakże żądać od niego ofiary i spełnienia obowiązku, który życie samo, jako ofiarę obejmuje, jeżeli ogól nie poczuwa się Nawe do obowiązku niesienia pomocy, która w sakiewkę uderza. Panowie paskarze! Szlachetni paskarze, spijający mazagran w modnej kawiarni – za każdy czerwony, duży papierek, przekazany usługującemu wam obywatelowi, żądamy równej wartości papierka dla rannych  spod Radzymina, Miłosny, Garwolina, Modlina i Dęblina. Dzięki tym rannym ożywcza wilgoć mazagranu chłodzi  podnieca zarazem wyrafinowane podniebienia wasze! Gdyby nie oni, nie byłoby ani pugilaresów waszych, nie byłoby nawet waszego podniebienia.

Niechaj ulica w pokorze pochyli głowę to ranni naszej Wielkiej Wojny, suną pod Łukiem Tryumfalnym zasługi – do szpitala!

 „Robotnik”, 18 sierpnia 1920 r.


Archiwum: