Jeńcy w Warszawie
Na placu Saskim gromadki publiczności przyglądały się jeńcom-bolszewikom.
Sprawiają oni wrażenie olbrzymiej bandy cyganów – brudni, wynędzniali, obdarci, przeważnie bosi.
Widzowie opowiadają o nich mniej lub więcej trafne uwagi.
- Patrz pan, jakie to pomęczone, nie mogą utrzymać się na nogach.
- Ba! Taki spacer z Moskwy to nie fraszki.
- Nie tak wyobrażali sobie gołubczyki swoje wejście do „Arszawy”.
- Taka nędza moralna i materjalna! Gapią się teraz na nasze buty, ubrania i myślą sobie, że to wszystko do nich by dziś należało.
- Bo tak im obiecał herszt.
Jakaś tłusta baba mówi, kiwając znacząco głową.
- Jaka to dziczi. Ach coby to było, gdyby oni wygrali.
Na to jakiś niezbyt grzeczny żartowniś.
- Sądzę, iż pani mogłaby być zupełnie spokojna.
- Impertynent!
Zjawia się nasz oficer
- Rotnyje komandiry!
Wezwani, niczem nieróżniący się od tłumu „towariszczej”, idą ku posłusznie do gmachu sztabu.
Kurnosy Wańka kurzy papierosa i zapewnia uroczyście zebranych.
- My bez boju zdali – dowolno wojny!
- Taki się z ciebie bratku zrobił pacyfista, jakby was oskrzydliły nasze pułki.
- A djabli ci kazali leźć do nas!
Jeńcy pocieszają nas, że przyjdzie ich jeszcze więcej – piechoty i kawalerji
- Tylko kłopot, panie karmić tyle tej wygłodzonej hołoty.
- Napisać do Mińska – niech im Lejba śledzi i bajgli przyśle.
- Ale mniejszości narodowej między tymi wojskami nie widać.
- Oni do bitew za delikatni. Oni tylko w „czerezwyczajkach” działać potrafią.
- Widzisz Pan Chińczyka?
- Dawny znajomy z „Gejszy” i sklepu Tain-Łunai.
- Pytano go podobno o co walczy? Odpowiedział z kiepska po kacapsku: „kapitana ja ne wojowat, był na rabotach, ruska siłoju wziała”.
Scenom tym przyglądał się ex-sobór, co miał być symbolem potęgi Rosji na kresach. U jego stóp trzymano pod strażą kilkuset „bosiaków”, oberwańców, przedstawicieli niegdyś potężnej armji rosyjskiej.
„Gazeta Warszawska”, 21 sierpnia 1920